środa, 16 grudnia 2015

Hopa i Artvin - Przeprawa graniczna i spotkanie z Turcją

Hopa była pierwszym miastem Turcji, w którym byliśmy. Dojazd od strony gruzińskiej nie obył się bez przygód. Zacznijmy od tego, że mieliśmy do pokonania niedługi odcinek Batumi-Hopa. Schody się zaczęły już w na stacji autobusowej w Batumi. Zatrzymuje się tam paru tureckich przewoźników, zapewniających łączność między Batumi, a tureckim wybrzeżem Morza Czarnego. Pierwszą niespodzianką było to, że Turcy podobnie jak Gruzini nie mówią po angielsku, ale w przeciwieństwie do nich nie mówią też po rosyjsku. Szansa nawiązania porozumienia znikoma. W końcu dowiedzieliśmy się, że bilety kosztują 10 lari, co wydało nam się dość wywindowaną ceną. Tyle płaciliśmy za bilety na trasie Kutaisi-Tbilisi (250km)! Udało się wytargować 5 za osobę. Po czasochłonnym wydostaniu się z dworca autobusowego w Batumi nacieszyliśmy się przejażdżką z 15 minut, po czym to autobus stanął, a kierowca wysiadł dołączając się do pasażerów innego tureckiego autobusu dyskutujących z gruzińskim policjantem. Po kilkunastu minutach czekania na cud jakiś współpasażer wskazał nam inny autobus, do którego teraz powinniśmy wsiąść. Po krótkiej jeździe do granicy okazało się, że znowu wysiadamy. Na szczęście zabraliśmy wszystkie nasze rzeczy, bo nie dane nam było dojechać również tym autokarem do Hopy. Kontrola na tym przejściu była zupełnie indywidualna. Mijaliśmy kolejne punkty kontroli paszportowej, jeden gruziński i dwa tureckie, w międzyczasie również prześwietlanie bagażu. Po tureckiej stronie sporo ludzi czekało na swoje autobusy, które przechodziły dłuższą kontrolę. My stwierdziliśmy, że nie ma większego sensu czekać na nasz, więc pojechaliśmy dalej najbliższym minibusem (w Turcji nazywa się je "dolmusz"). Wszystkim wybierającym się w podróż tą drogą radzimy raczej wybrać od razu połączenie Batumi - Sarpi (granica), a potem Sarpi - Hopa. 


Hopa była dla nas tylko przystankiem w drodze do Artvinu. Miasto można uznać za port prowincji Artvin i właściwie niczym się nie wyróżnia. Po ponad tygodniu w Gruzji byliśmy jednak zaskoczeni panującym tu poziomem nowoczesności. Bez trudu mogliśmy znaleźć dobrze zaopatrzony supermarket, podczas gdy w Gruzji mieliśmy do czynienia w większości z niewielkimi sklepami. Również budynki były w dużo lepszym stanie niż po drugiej stronie granicy.

Jadąc do Artvinu zauważyliśmy plantacje herbaty. Dziesiątki tysięcy krzewów w równych grządkach obsadzają okoliczne wzgórza. Warto wspomnieć, że tureckie wybrzeże Morza Czarnego to prawdziwe herbaciane zagłębie! W produkcji czaju króluje granicząca z Artvinem prowincja Rize. Stamtąd pochodzi zdecydowana większość herbaty, jaką możemy znaleźć na półkach sklepowych w Turcji. Trochę więcej o tureckim czaju jeszcze z pewnością napiszemy, tymczasem wróćmy na naszą trasę... 

Krajobraz po drodze był dość ciekawy, droga prowadzi brzegami stromych dolin, a my wjeżdżaliśmy coraz wyżej. Artvin praktycznie rzecz biorąc leży w górach, różnica wysokości pomiędzy najniższym a najwyższym punktem miasta jest, łagodnie mówiąc, spora. Gdy dojeżdżaliśmy na miejsce pojawił się kolejny problem językowy, ponieważ nie byliśmy w stanie wytłumaczyć po turecku, gdzie chcemy się zatrzymać. Miał być to dworzec (otogar) lub centrum (merkez)... po trudnych chwilach pełnych zwątpienia udało nam się jednak wysiąść blisko centrum ;p



Artvin stanowi świetną bazę wypadową w góry. Niestety oberwanie chmury, które towarzyszyło naszemu dwudniowemu pobytowi w tym miejscu, nie pozwoliło nam skorzystać z tej możliwości. Mieliśmy jedynie okazję na krótki, jesienny spacer po okolicy. Zielono-żółto-brązowa kolorystyka tamtejszej roślinności przywodziła na myśl trochę Europę Środkową. O tym, że jesteśmy jednak w Turcji przypominały jedynie meczety, znajdujące się nawet w najmniejszych wioskach. 



Następny etap wyprawy:




Trabzon i północne wybrzeże Turcji





Poprzedni etap wyprawy:




Batumi

1 komentarz:

  1. Teraz dostać piecząteczkę w paszporcie to rarytas

    OdpowiedzUsuń